14:57

Nasza codzienność - macierzyństwo widziane moimi oczami

Nasza codzienność - macierzyństwo widziane moimi oczami

 


Wiercisz się zanim otworzysz oczy, więc gdy się budzisz patrzę już na Ciebie. Uśmiechasz się tak pięknie. Siadasz, żeby za chwilę położyć na mnie głowę i trwamy tak przez ułamek sekundy. Uwielbiam to Twoje przytulanie. Mówię, że muszę Cię przebrać. Podaję Ci co mam pod ręką, mówisz, że nuda i idziesz dalej. Budzisz tatę. Ciągniesz go za nos i próbujesz otwierać oko. Ciekawe kto Cię tego nauczył. ;)

Sadzam Cię na krzesełku. Przypinam pasami nawet gdy siedzę obok, bo ostatnio wyszedłeś na stół. Byłeś z siebie tak zadowolony, że teraz trochę się buntujesz, gdy zapinam zatrzaski. Robię śniadanie i podaję Ci to samo. No jeszcze bez cukru, soli i keczupu. Nawet Twoją kaszkę jemy razem. Słabo Ci idzie to jedzenie, gdy karmię Cię łyżeczką, więc dodaję kawałki banana, od razu lepiej. Nie lubisz papek. Nie często masz okazję je jeść. Wolisz jedzenie rękami. Idzie Ci coraz lepiej. Gdy wyciągasz dłoń do góry, wiem, że chcesz na ręce. Używasz tego gestu już od dawna. To tata odgadł, że wcale nie chcesz machać, tylko żeby ktoś Cię podniósł.

Idziemy na spacer. Opowiadam Ci co mijamy po drodze. Podaję liście. Mówię, że nie są do jedzenia a Ty się śmiejesz w głos. "Kokoko" - mówisz, bo podwórko z kurami to stały punkt na naszej trasie. Dalej są konie, nie chcą podejść bliżej, więc wołasz je, a później zawiedziony płaczesz. Jesteś już śpiący, więc w drodze powrotnej śpiewam Ci "Ale to już było" i zasypiasz. Doceniam, że polubiłeś wózek. Dzięki temu, mogę Cię zabierać na długie spacery.

Po drzemce zawsze jesz obiad. Psy zaglądają co Ci tam spada pod krzesełko, ale jeszcze nie są zainteresowane sprzątaniem tego. No może mięso czasem wyjedzą.

Wieczorem czytamy książki i rozkładamy zabawki. Lubisz "Jano i Wito w trawie", tę grającą z muzyką Mozzarta, nad którą się wahałam przy zamówieniu, a okazała się naszym hitem. Ostatnio najczęściej sięgasz po małe książeczki o Puciu i te z Kapitana Nauki. Uwielbiasz książki z okienkami, odkąd wyrwałeś jedno sprawdzasz czy inne też można. Z zabawek najbardziej podoba Ci się układanka ze zwierzątkami i Arka Noego. Lubisz też spędzać czas w basenie z kulkami.

Kąpiel jest super. Nie płaczesz przy wychodzeniu z wody, bo wiesz, że czeka Cię mycie zębów, które lubisz tak samo. Znów mi uciekasz przy ubieraniu. Bawi Cię to zawsze. Mamy czas.

Szykujemy się do spania. Latasz jeszcze samolotem. Kręcimy się w kółko, śpiewam "Karuzela czeka...". Śmiejesz się w głos. Później przez sen też się śmiejesz, a ja wiem, że za nami kolejny udany dzień.

_______

Nie potrafię ująć słowami ile szczęścia wniósł w nasze życie ten mały chłopiec. 



14:43

Nie stawiajcie matek w takiej sytuacji

Nie stawiajcie matek w takiej sytuacji

 

     



    Mam kilka lat. Wysoki dorosły trzyma mnie nad ziemią. Wiem, że za chwilę kolejny raz zamierza podrzucić mnie do góry. Robi to, a ja boję się, że zaryję głową w drewnianą belkę nad nami, albo że upadnę na parkiet. No w każdym razie, jakoś mu kurde nie ufam. Czekam aż postawi mnie na ziemi i mam zamiar unikać go przez resztę wesela. Nie reagował na moje protesty. Nie pamiętam czy powiedziałam o tym rodzicom. Pamiętam, za to, że byłam przerażona. Musiało to być dla mnie silne przeżycie, w końcu z jakiegoś powodu zapamiętałam to zdarzenie, mimo że nie pamiętam czyj był to ślub.

    Agata, która na instagramie prowadzi bardzo fajny profil jestem.mama, poruszyła dziś temat traktowania dzieci przez dorosłych na różnych rodzinnych zjazdach. Opisała wydarzenie, gdzie jej 2 letniemu synkowi wpadł pod weselny stół balonik, a dorosły który go podniósł rzucił tekstem "Oddam Ci balonik, jak się ze mną przywitasz". Możecie zobaczyć na Agatowym stories jak na to zareagowała. Brawo dla niej za tą reakcję. Na pewno nie fajnie jest zwracać komuś uwagę, to też jest wyjście ze strefy komfortu. Samej jest mi ciężko zwracać ludziom uwagę. I mam taką refleksję, że nie musiałam tego robić zanim nie zaszłam w ciążę. Kiedy ludzie widzą zaokrąglony brzuszek, albo małe dziecko dostają małpiego rozumu. Bo przecież to takie słodkie pogłaskać ciążowy brzuszek (aż mnie wzdryga na myśl o kobiecie, która w sklepie niespodziewanie pogłaskała mój brzuch mówiąc, że musiała bo to przynosi szczęście!!!), czy przytulić małe, słodkie dzieciątko.

    Miałam to szczęście, że kiedy hormony po ciąży i porodzie jeszcze we mnie wrzały, nie musiałam nikomu tłumaczyć jak zachować się przy dziecku, bo spotykałam się tylko z najbliższymi, którzy mnie znają i wiedzą, że moja strefa komfortu ma przynajmniej pół metra, a moje dziecko to MOJE dziecko. A później przyszedł lockdown - 2 metry dystansu, no dla mnie idealnie.

No, ale nie można w nieskończoność unikać ludzi, kiedyś trafi się ktoś kto powie „no nie bądź taki, przywitaj się z ciocią”, „daj buziaka, nie bądź dzikus”, „co Ty taki nieśmiały, wujek chce Cię tylko przytulić”. I co wtedy? No nic. Ciocia, czy wujek będą musieli pogodzić się z tym, że nie każde życzenie da się spełnić. I że świat nie kręci się wokół nich, nawet jeśli widzą dziecko raz na rok i nawet jeśli przyjadą z wypasionym prezentem. Nie pozwolę na to, by ktoś zmuszał moje dziecko do czegoś na co ono nie ma ochoty. A jeśli ktoś powie, że jest niewychowane? Trudno. Mam świadomość, że jeśli będzie potrafiło odmówić znajomej osobie, nie będzie też miało oporów przed tym by komuś kto chce je skrzywdzić rzuciło „spieprzaj dziadu”.

Już samo wypychanie zestresowanego malucha do przodu i rzucanie „wypada powiedzieć dzień dobry” to dla mnie dręczenie dziecka. Więc co, ma nie mówić? Jeśli nie ma takiej potrzeby, okej. Co nie znaczy, że temat olewam. Przecież obserwuje jak sami witamy się z ludźmi. Wiem, że od tego co dziecku mówimy, bardziej liczy się to co przy nim robimy. W książeczkach ogląda obrazki, tłumaczę, że postaci mówią „dzień dobry”, „do widzenia”. Nie wierzę, że zmuszanie go do robienia czegoś wbrew jego woli, może przynieść lepsze skutki.

Sama mam tylko kilka osób z którymi witam się przytuleniem. A kiedy mam przywitać się z większą ilością osób czuję stres, bo zwyczajnie tego nie lubię. (I  jeszcze to wiecie, widzieliśmy się już kiedyś? nie widzieliśmy? Przedstawić się czy nie?) Zazwyczaj wygląda to tak, że na początku rzucam "cześć" i macham ręką, podczas gdy mój mąż podchodzi do każdego, śmiało się witając.

A już jak płachta na byka działa na mnie „no weź, bo cioci będzie przykro”. To my jesteśmy dorośli i to my odpowiadamy za nasze uczucia, nikt mi nie będzie manipulował dzieckiem. Pamiętajcie, że nie wszyscy chcą dla naszego dziecka dobrze. Dziś przytuli się do wujka, żeby nie było mu smutno, jutro może zostać zmanipulowane w taki sam sposób do gorszych rzeczy.

Widzieliście kiedyś broniącą swoich kurcząt kwokę? Potrafi siąść na kark największemu psu. Jestem taka matka-kwoka. Choć, jak na wstępie wspomniałam – to jest CHOLERNIE ciężkie wychodzić ze swojej strefy komfortu. Dlatego nie stawiajcie matek w takiej sytuacji, zanim zmusicie dziecko do tego, żeby się z Wami przywitało, przytuliło, pobawiło, zadajcie sobie pytanie CZY TO MOJE DZIECKO? Jeśli odpowiedź to „nie”, poczekajcie aż samo będzie miało na to ochotę. A jeśli nie? No trudno. Nie wszystko można mieć.

Od czasów bycia nianią mam zwyczaj pytania dzieci, czy mogę je wziąć na ręce, jeśli już muszę to zrobić (bo na przykład się nim opiekuję). To dobre, nawet jeśli dziecko nas jeszcze nie rozumie. to jest to dla niego zapowiedź tego co zaraz nastąpi. Chyba nie chcielibyście żeby podszedł do Was wielkolud i porwał Was z ziemi wprost w ramiona, albo - o zgrozo - podrzucił w powietrze.

Stare pokolenie powie, że to nasz wymysł. Że kiedyś gówniarzeria szanowała starszych. Że to złe wychowanie odmówić cioci całusa na powitanie. Ale kiedyś to się prało we Frani i płukało w rzece, a myślę, że z automatem każdemu jest wygodniej. Tak samo z pewnością siebie i poczuciem sprawczości.

10:55

Tęczowe dzieci istnieją na prawdę - ciąża po stracie - moja historia

Tęczowe dzieci istnieją na prawdę - ciąża po stracie - moja historia


Dodając na instagram pierwsze zdjęcie Maksa po urodzeniu chciałam podzielić się z Wami naszą radością, i zostawić je sobie na pamiątkę w wirtualnym świecie. Ale przede wszystkim pragnęłam tym z Was, które ciągle jeszcze czekają na dziecko, dać nadzieję. Nadzieję na to, że po burzy jednak wychodzi to słońce i tęcza i pojawia się nareszcie "tęczowe dziecko". Wiem, że jest Was tutaj dużo. Za dużo. Takie straty nie powinny mieć miejsca. Dostałam już od Was kilka wiadomości o tym, że nasza historia jest światełkiem w tunelu. Że skoro mi, po dwóch stratach, udało się zajść w zdrową ciążę i urodzić zdrowe dziecko, wierzycie, że Wam też się uda. Jeśli jesteś jedną z kobiet, która musiała przedwcześnie pożegnać się z dzieckiem, bardzo mi przykro, że Cię to spotkało. Cieszę się, że tu trafiłaś i mam nadzieję, że odnajdziesz pocieszenie w moich słowach. A przede wszystkim czekam na wiadomość, że Ty też przytuliłaś swoje dziecko.

Ciąża po stracie, nawet ta całkiem zdrowa, nie jest łatwa. To rollercoaster emocji, chcesz skakać z radości na widok dwóch kresek, ale do ziemi brutalnie przygniata Cię świadomość, że już znasz tą historię, ze złym zakończeniem.

Gdybym miała powiedzieć co było dla mnie najtruniejsze to powiedziałabym, że pierwsze tygodnie, kiedy jeszcze nie czułam ruchów, szczególnie przekroczenie granicy, kiedy straciłam dzieci. Ciężko było mi się cieszyć z rosnącego pod sercem maleństwa, kiedy skupiałam się na najdrobniejszych obawach. Ukłucia. Brak mdłości. Jak pomyślę jak czekałam na te mdłości... (Jak już się pojawiły nie opuściły mnie do samego końca ;)) Każda wizyta w toalecie kończyła się sprawdzeniem czy nie plamię. I... dokładnie w okolicy tego tygodnia w którym straciłam poprzednie ciąże na bieliźnie zauważyłam plamienie. Tak samo było, kiedy skończyła się moja druga ciąża. To jest strach nie do opisania. Boisz się, że tracisz kogoś kogo jeszcze nie poznałaś, ale już zdążyłaś pokochać.

Zgłosiłam się na izbę przyjęć. Powtarzałam sobie, że wszystko jest dobrze. Ale przecież już raz tak czekałam zaklinając rzeczywistość i modląc się żeby wszystko było dobrze. Po kilku godzinnym oczekiwaniu zostałam zbadana tylko na fotelu i lekarz po poinformowaniu mnie, że nie widzi krwawienia, zapytał czy chcę zostać na obserwacji. No raczej! Odpowiedziałam bez namysłu, że zostaje i niech mnie badają jak chcą, byle szybko. Ale, że trafiłam tam na majówkę, było mało lekarzy, dużo cesarek i nikt nie miał czasu zrobić mi USG... Bez wątpienia przeżyłam wtedy najgorszą noc w moim życiu. Kiedy nad ranem zaczęłam krwawić byłam już pewna, że to już koniec. Nareszcie ktoś się mną zainteresował. Do dziś pamiętam ten stres. "JEST SERCE?" pytałam ledwo lekarz dotknął mojego brzucha. "No jest, czemu miałoby nie być?" ... No ciekawe skąd mi to w ogóle przyszło do głowy.

Po tygodniu znowu zaczęłam plamić, od razu pojechałam do innego szpitala, wcześniej dzwoniąc na izbę czy zrobią mi od razu USG. W szpitalu rzeczywiście odrazu wzięli mnie na USG, a w dodatku znaleźli przyczynę krwawienia. To mały krwiak, który już wtedy się wchłaniał, narobił nam tego strachu. Zastanawiałam się nad zmianą lekarza prowadzącego, ale chciałam dać jeszcze jedną szansę swojej prowadzącej, była w końcu jedną z najlepszych w mieście.

Wylądowałam trzeci raz w szpitalu (w tym "pierwszym") w którym pracowała moja prowadząca, tym razem z powodu ciążowej cukrzycy. Na wstępie dostałam od niej zjebkę za to, że udałam się do innego szpitala, a nie do tego "jej" w którym była kierownikiem oddziału. Stałam na korytarzu, słuchałam co ma mi do powiedzenia ta pretensjonalna kobieta i byłam w szoku, że można tak odnosić się do kobiety w ciąży. Nie wiem czy to jej zasługa, że utrzymałam tę ciążę - byłam faszerowana garścią tabletek. Ale już wtedy wiedziałam, że jak tylko wyjdę z tego szpitala to nikt mnie tam już więcej nie zobaczy. W dodatku o zastrzyki przeciwzakrzepowe poprosiłam sama lekarkę, która prowadziła moją salę. Była zdziwiona, że jeszcze ich nie biorę... Nikomu nie polecam tej pani "profesor".

Wróciłam do swojego poprzedniego lekarza. Dość specyficznego, ale nie robiącego bezpodstawnych wyrzutów a przede wszystkim wiedziałam, że jeśli nie będzie czegoś pewny to skieruje mnie gdzie trzeba. Był bardzo zaangażowany. Wysłał mnie do Warszawy na echo serca dziecka. Czekając na swoją kolej, totalnie zestresowana, przed samym wejściem poczułam pierwszy mocniejszy kopniak. Chyba wtedy trochę uwierzyłam, że się nam uda.

Drugi trymestr był już mniej stresujący. Zaczęłam robić wyprawkę. Na początek miałam kupić tylko kilka ciuszków, skończyło się na całej komodzie, więc do końca wakacji zapas mini ubranek był już gotowy, a ja je prałam, wywieszałam (kolorami!), prasowałam, składałam a potem jeszcze kilkanaście razy przekładałam i układałam od nowa. Czułam się dobrze, jeździliśmy nad rzekę i do znajomych. Musiałam tylko czuć kopniaki. Kiedy za długo się nie ruszał puszczałam "Mama ostrzegała". Działało.

W trzecim trymestrze znów odezwały się moje obawy. Po poronieniach przeczytałam wiele historii, także tych, które miały złe zakończenie pod koniec ciąży. Co tydzień jeździłam na KTG i USG, żeby sprawdzić przepływy. Ustawiałam wizyty tak żeby były przynajmniej co pół tygodnia.

Dla mnie ciąża po poronieniu to ciągłe napięcie. Czekanie na coś złego, czychającego zaraz za rogiem. Im starsza ciąża tym bardziej się cieszyłam, że dziecko się rozwija, a jednocześnie bałam. Wiedziałam jak się traci dziecko w 12 tygodniu ciąży, ale później? To jak rozdwojenie jaźni - rozmawiasz z ludźmi o przyszłości z dzieckiem, w głowie mając alternatywną przyszłość bez niego. Ale patrząc teraz z perspektywy czasu - uwielbiałam ten stan. Cały maj w szpitalu, garść tabletek, każdy koszmar i ponad dwieście zastrzyków w brzuch, przeżyłabym to jeszcze raz dla tych kopniaków.

12:15

Wszyscy jesteśmy szczęściarzami

Wszyscy jesteśmy szczęściarzami

Wdzięczność to coś czego totalnie nie praktykowałam. Odkąd pamiętam byłam raczej marudą, narzekającą na wszystko i szukającą przysłowiowej dziury w całym. A jak się wystarczająco długo drąży to uwierzcie - dziurę idzie znaleźć we wszystkim i to taką, że hoho. Długo zajęło mi odkrycie, albo może zrozumienie, że to do niczego dobrego nie prowadzi.

"Znajdź sobie biuro, czasem chciałabym posiedzieć sama w domu" - wierciłam dziurę w brzuchu mężowi. I serio, nie wiem co mi przeszkadzało w tym, że pracował w domu. Dzisiaj cieszę się, że zawsze możemy pogadać, kiedy potrzebuję mogę się przytulić, a ostatnie miesiące to już w ogóle, nie wiem jak poradzilibyśmy sobie chociażby z psem gdyby nie pracował w domu - szczególnie w maju, kiedy cały przeleżałam w szpitalu. Teraz wiem, że to nie chodziło o niego, o to, że nie wychodzi na kilka godzin dzień w dzień. To zawsze chodziło o mnie. Albo herbata. ILE można pić dziennie herbat?! I zrób herbatę, zrób herbatę. Nie wiem dlaczego wstawienie elektrycznego czajnika i zalanie wrzątkiem herbaty stanowiło dla mnie taki problem. A i jeszcze cukier i cytryna. I zawsze albo przesłodziłam albo dałam za mało cukru. To sam sobie zrób następnym razem. Tak teraz myślę, że może to depresja. Bo takie codzienne, proste czynności były dla mnie jak wejście na Mount Everest w skarpetkach. Teraz się wzruszam, kiedy zaparzam trzecią herbatę. Już nie słyszę, że za mało słodka. Chyba też się czegoś nauczył. :)

Dzisiaj jestem inną mną. Wiadomo, każdy się zmienia. Ale ja zmieniłam się tak totalnie, że jak wspominam starą siebie to jest mi za nią wstyd. I trochę mi jej szkoda, bo zmarnowała wiele lat. Codziennie wstaję i myślę "wow! jestem szczęściarą!" - budzę się obok faceta, którego kocham i który kocha mnie, w nogach leży pies, po drodze do łazienki na korytarzu wita mnie zaspany kot, a kiedy robię herbatę miauczeniem przypomina o napełnieniu miski drugi. Jemy leniwe śniadanie na obiad, obiad na kolację, kolację kiedy wszyscy normalni ludzie już śpią. A jak nie chce mi się gotować to zamawiamy pizzę i też jest dobrze. Taki dom chciałam. Taki stworzyliśmy. I serce mi się łamie na myśl o tym, że mogłam to wszystko stracić - bo szukałam czegoś czego nie ma.

Trudno nauczyć się wdzięczności, jeśli nie ma się jej w sobie. Mi to przyszło w bólach, bo czasem żeby coś na prawdę docenić trzeba to stracić, ale tak, że potem ledwo się stoi na nogach. Nie wiem czy byłabym gorszą matką, gdyby dane mi było urodzić pierwsze dziecko. Nie wiem czy byłabym wystarczająco dobra dla drugiego. I wciąż mam wątpliwości jaką mamą będę teraz. Ale to co wiem na pewno teraz to, że jestem wdzięczna za każdy dzień. Za każdą garść tabletek, które łykam wieczorem. Za każdy zastrzyk, który robię sobie w brzuch, bo każdy z nich to znak, że się udało, że minął kolejny dzień i jest dobrze. Zbieram je w pudełeczku. Pamiętam jak wrzuciłam tam pierwszą strzykawkę i nie mogłam się doczekać aż będzie ich więcej, teraz muszę rozejrzeć się za większym pudełkiem. Jest ich już na pewno ponad dwieście. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że zrobię sobie zastrzyk w brzuch popukałabym się w czoło. Sama. Wbiję igłę w brzuch. No way. A to już tyle miesięcy. Nie wiem na ile pomagają zastrzyki, bo dostałam je profilaktycznie, może w ogóle nie musiałabym ich brać i wszystko byłoby dobrze. Wolałam nie sprawdzać. Na pewno robią mi dobrze na głowę. ;) 

I wiecie co? Myślę, że wcześniej, na każdym etapie życia, też mogłabym być szczęśliwa - gdybym tylko potrafiła docenić to co mam i nie szukać tego czego nie tylko nie mam, ale czego nie ma w ogóle. I nie tęsknić do tego co było, pogodzić się z tym, że odeszło. Wszyscy jesteśmy szczęściarzami, musimy tylko to odkryć.



 

13:35

To tak straszne, że nikt nie odważył się wymyślić na to nazwy #CISZAPODSERCEM

To tak straszne, że nikt nie odważył się wymyślić na to nazwy #CISZAPODSERCEM


Chciałabym Wam wytłumaczyć świat, ale nie mam takiej mocy. Bardzo chcę wierzyć, że słyszycie moje myśli, ale na prawdę nie rozumiem tego co się tu na Ziemi wyprawia. Nie rozumiem dlaczego Was nie ma i bardzo się boję, że Wasze rodzeństwo nigdy się nie pojawi albo urodzi się chore.

Jeśli Superbohaterowie istnieliby na prawdę, to Mamy patrzące na śmierć swoich dzieci byłyby mianowane tym tytułem jako pierwsze. Tylko dlaczego dzieci umierają? Zaraz będzie drugi rok jak staram się nie zadawać tego pytania, to jest strasznie trudne. I strasznie trudne jest to, że wiem, że nikt nie zna na nie odpowiedzi.

Dziecko, któremu umrą rodzice to sierota. Żona, której umrze mąż to wdowa. Mąż, któremu umrze żona to wdowiec. Jak nazywa się matka, której umarło dziecko? Jak nazywa się ojciec, który je stracił? Jak nazywają się rodzice, którzy nie zdążyli go poznać? To tak straszne, że nikt nie odważył się wymyślić na to nazwy.

Chciałabym Wam powiedzieć, dlaczego nie ma Was ze mną. Ale nie wiem.

Chciałabym Wam powiedzieć, że jest mi tutaj szczęśliwie. Ale nie jest.

Nie da się zapełnić takiej straty.
Można tylko nauczyć się z nią żyć.




Copyright © 2016 Brakuje Żyrafy , Blogger